Niestety, wszystko co dobre (chociaż w tym wypadku lepiej pasowało by „wszystko co złe”) musi się w końcu kiedyś skończyć. Ta reguła niestety tyczy się również wielkich muzycznych festiwali. Niestety, w twierdzy Josefov ucichły już echa ciężkich gitarowych riffów i perkusyjnych blastów. Jubileuszowa piętnasta edycja festiwalu Brutal Assault z pewnością na długo pozostanie w pamięci licznie zgromadzonej publiki.
A trzeba przyznać, że w tym roku do Czech zjechali się ludzie z całego świata. Na koncercie GWAR spotkałem ludzi, którzy przyjechali aż z Australii. I pomyśleć, że ja narzekałem na marne dwanaście godzin w pociągu... Oprócz tego już na dworcu przywitała nas wesoła brygada składająca się głównie ze Słowaków i Ukraińców krzycząca coś w stylu „Polaki! My kochać wasz metal!”. Kiedy już dotarliśmy na miejsce, rozbiliśmy namiot i odespaliśmy trochę, poszliśmy zwiedzać sam teren koncertu. Niemal od razu, chcąc nie chcąc, zaczęliśmy porównywać organizację BA do naszych rodzimych festiwali. Pierwsze, co przykuło naszą uwagę, i co koniecznie powinni podpatrzeć organizatorzy polskich imprez, to dwie sceny ustawione obok siebie (jedna sponsorowana przez Metal Shop druga przez Jagermeister). W trakcie, gdy na jednej grał jakiś zespół, na drugiej rozstawiał się już kolejny. Dzięki temu niemal wszystko szło jak w szwajcarskim (czeskim?) zegarku, a odstępy między koncertami wynosiły od trzech do pięciu minut. Niestety, po pierwsze oznaczało to kompletny brak bisów, a po drugie wyraźnie było słychać różnicę w jakości nagłośnienia na obu scenach. No ale cóż, coś za coś. Ja wole zrezygnować z bisów niż czekać pół godziny między koncertami, słuchając przynudzania konferansjera. Do innych negatywnych faktów związanych z organizacją samych koncertów należy doliczyć: odwołanie before party, zmiany w programie (np. Sepultura grająca dzień wcześniej o czym łaskawie poinformowano ludzi pół godziny przed ich wejściem na scenę) i niemal całkowity brak obsługi mówiącej w jakimkolwiek języku poza czeskim. Panowie, o ile piwo lub hamburgera można wskazać palcem, to myślę jednak, że chociaż do biura prasowego należy zatrudniać kogoś, kto zna angielski. Dosyć już jednak narzekania na błędy organizacyjne, czas przejść do tego co najważniejsze. Do koncertów.
Dzień pierwszy należał do takich gwiazd jak deathmetalowego Obituary, folkowego Ensiferum czy mocno technicznego Gojira (którzy ze sceny zaprosili polską publikę na najbliższy koncert w Warszawie). Jednak prawdziwe tłumy zaczęły zbierać się dopiero na grającej tuż przed dwudziestą pierwszą Sepulturze. Mimo iż jak już wcześniej wspomniałem koncert odbył się z zaskoczenia niemal każdy, kto przechodził obok, słysząc charakterystyczny styl grania Brazylijczyków od razu zmierzał pod scenę. Później ludzi już tylko przybywało. Na Fear Factory w okolicy sceny nie było już praktycznie miejsca i żeby cokolwiek widzieć musieliśmy wdrapać się na stojący pod ścianą kontener. Panowie zagrali świetny koncert przykładając większą wagę do elementów death niż industrial, co zaowocowało potężnym młynem pod sceną (chociaż jak stwierdził później kolega Sick: „Czeskie pogo bardziej przypomina bieganie w kółko i grę w berka niż odbijanie się od siebie tak jak u nas”). Prawdziwy pogrom miał jednak miejsce na koncercie Children of Bodom. Ludzie stali ściśnięci tak ciasno, że gdybym wskoczył im na głowy, mógłbym spokojnie biec przed siebie napotykając mniej dziur niż na dowolnej polskiej drodze. Był to chyba najdłuższy koncert na całym festiwalu, i według wielu najlepszy. Świetny kontakt z publiką i nieskończone pokłady gitarowej wirtuozerii psuło tylko trochę kiepskie nagłośnienie wokalu. Chwile potem na scenę wkroczył Gorgoroth. Było to chyba największe rozczarowanie tego festiwalu. O ile legenda norweskiego metalu nieźle sprawdza się na płytach to na tym koncercie podobać się mogli tylko naprawdę ortodoksyjnym fanom (których łatwo było rozpoznać po tym, że chodzili dwadzieścia cztery godziny na dobę w corpse paint). Wszystko to za sprawą wokalu Pesta, który w przypadku growlu brzmiał co najwyżej średnio, a w przypadku czystego śpiewu przywodził na myśl popisy pijanych śpiewaków z baru karaoke. Najlepszym podsumowaniem tego koncertu będzie to, że z publiki, która stała pod sceną w trakcie Children of Bodom na koncercie Gorgoroth pozostała jedna trzecia. Następnie na scenie pojawili się doom-metalowcy z Candlemass. Muszę przyznać że bardzo obawiałem się tego koncertu. Jestem wielkim fanem głosu Marcolina i obawiałem się że wszystkie moje ulubione kawałki nie zabrzmią dobrze w wykonaniu Roberta Lowe. Na szczęście myliłem się. Lowe może i nie ma aż tak mocnego głosu ale takie kawałki jak „Samarithan” czy „At the Gallows End” wyszły mu naprawdę świetnie. Koncert Despised Icon musiałem niestety ominąć aby zająć dobre miejsca na finalne show dnia pierwszego. Było warto. GWAR zmiótł wszystko z powierzchni ziemi, a tłumy ludzi próbujących zmyć z siebie sztuczną krew kłębiły się pod kranami jeszcze następnego dnia. Mimo małej ilości miejsca na scenie udało się na niej zmieścić między innymi Hitlera, Jezusa, Policję a nawet samego Szatana, którego po dość długiej walce wokalista zapoznał z terminem „Jesień Średniowiecza”. I chociaż muszę przyznać że spodziewałem się ciut wyższego poziomu humoru to i tak, po dwunastu godzinach w pociągu, kilku godzinach koncertów, stojąc w tłumie ludzi umazanych sztuczną juchą śmiałem się do rozpuku z żartów, których tematyka zaczynała się tam gdzie kończą się plecy. Podsumowując, pierwszy dzień wypadł doskonale i nastroił mnie pozytywnie na spotkanie z dniem drugim.
A ten przyniósł wiele zaskoczeń. Do największych należał chyba naprawdę udany koncert Ill Nino. Na co dzień nie przepadam za tą kapelą, kompletnie nie trafia ona w mój gust. Długo nie mogłem się nadziwić, kto zaprosił ich na tego typu festiwal? Ku mojemu zaskoczeniu okazało się jednak że panowie na koncertach wypadają po stokroć lepiej niż reszta kapel z ich „przedziału gatunkowego”. Zagrali dużo ciężej i brutalniej niż to kojarzyłem z nagrań. Innym ciekawym zespołem z gatunku „nie-giganci sceny” okazał się Crushing Caspars. Wcześniej ani razu o nich nie słyszałem, a grają całkiem przyzwoity kawał hardcore. Co prawda ludzie głębiej siedzący w tym gatunku kręcili trochę nosami, ale kto ich tam zrozumie... Dla mnie jednak prawdziwą gwiazdą wieczoru (i całego festiwalu zarazem) był Devin Townsend ze swoim solowym projektem. Mimo iż koncert zaczął się od problemów technicznych, a już w trakcie pierwszego kawałka zaczął padać deszcz, doskonała muzyka i nieograniczone pokłady charyzmy Devina sprawiły, że występ ten wspominam najlepiej z całego festiwalu. Do tej pory nie mogę przeboleć że nie nagrałem na kamerę momentu, w którym tłumaczył publice, że nie muszą się wstydzić tego, że kiedyś nabili 50 level w D&D. Muzycznie kanadyjski wizjoner zaprezentował całkowity przekrój przez swoją solową twórczość. Mieliśmy więc okazję posłuchać ciężkiej rozwałki, skocznych wesołych numerów i nostalgicznych, niemal ambientowych numerów od których niejednemu true brutal metalowcowi zakręciła się łezka kwasu solnego w oku (tak do was mówię, widziałem wzruszenie na waszych twarzach!). Nie zabrakło też atrakcji dla fanów Ziltoida. No bo czy ktoś mógłby sobie wyobrazić, że mogło by go zabraknąć? Następnie na scenie pojawiła się ikona brutalnego death metalu, Cannibal Corpse. Muszę przyznać, że mimo iż nie jestem ich fanem, mam tylko jedną kasetę, której częściej używałem do drażnienia sąsiadów niż do słuchania i tego typu muzyka zupełnie do mnie nie przemawia to na koncercie bawiłem się naprawdę nieźle. A skoro nie-fan bawił się dobrze to podejrzewam, że prawdziwi fani byli w siódmym... w czymś tam na pewno byli. Grunt, że było dobrze. Po zakończeniu występu kanibali na scenie pojawił się wokalista Emperor, Ihsahn. Do tej pory nie mogę się zdecydować, czy był to black metal z progresywnym zacięciem czy już metal progresywny z elementami blacku. Jak zwał tak zwał, było świetnie. Co tu dużo mówić, Ihsahn jest już klasą samą w sobie i wydaje mi się, że artysta tego pokroju nie jest już po prostu w stanie zagrać kiepskiego koncertu. Przedostatnią formacją drugiego dnia byli szaleni grindcoreowcy z Napalm Death. Ich występ utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że panowie mają naprawdę dużo do powiedzenia, ale czasami po prostu nie za bardzo wiedzą jak... Mówiąc bardziej matematycznie rozłożyli wszystko po równo: 1/3 koncertu świetnego grania, 1/3 średniawki i 1/3 kiedy stałem i niezbyt wiedziałem, o co właściwie tym kolesiom chodzi. Zamykający stawkę Aura Noir jakoś nie wrył mi się w pamięć niczym szczególnym. Ale czy to dziwne jeśli wcześniej na scenie wystąpiły legendy trzech najcięższych odmian metalu?
Pierwsze dwa dni niestety zmęczyły ludzi i już trzeciego dnia rano, spożywając meksykańskie żarcie w ogródkach piwnych obserwowaliśmy smutne tabuny ludzi zmierzających na pociąg (i jednego wesołego człowieka, który pojechał oświadczyć teściom, że będą dziadkami). I faktycznie, trzeci dzień został pomyślany dla bardzo specyficznej grupy ludzi. Mieliśmy więc koncert najdziwniejszej chyba kapeli na całym festiwalu, Diablo Swing Orchestra. Mieszanka metalu, muzyki klasycznej, jazzu i swingu, co prawda nie zgromadziła pod sceną tłumów, ale i tak wypadła naprawdę świetnie. Oprócz tego na scenie wystąpiły takie gwiazdy jak piwosze z Tankard, lekko pokręceni panowie z Voivod czy amerykańscy death metalowcy z Dying Fetus. Chwile po nich nastąpiło jedno z największych rozczarowań całego festiwalu. Wszyscy, którzy poszli na Meshuggah licząc na chore i połamane sekcje rytmiczne i powalające popisy techniczne, aż do końca koncertu stali z pytaniem „co to ma być?” malującym się na twarzy. Panowie zaprezentowali się z zupełnie innej, gorszej, strony. Koncert był nudny, zagrany jakby na olewkę, kompletnie bez polotu. Nie spodziewam się co prawda, żeby po tym występie nagle stracili fanów, ale jakby nie patrzeć niesmak pozostał. Z pozostałych kapel na wymienienie zasłużyły tylko trzy. Agnostic Front zagrali naprawdę świetny, żywiołowy koncert, pokazując, że po niemal trzydziestu latach na scenie można mieć w sobie więcej energii niż niejedna młoda kapela z Mtv. My Dying Bride dało bardzo dobry występ, w którym znalazło się miejsce na ciężkie walcowate riffy i na dobre, piękne melodie. Szkoda tylko, że wokalista w swoich nagłych atakach smutku, rozpaczy i zgryzoty nieraz zaczynał przypominać parodię samego siebie. Jeżeli nie jest to tylko poza sceniczna to współczuję reszcie zespołu, która musi spędzać z nim czas w trakcie trasy koncertowej. Ostatnią wartą wspomnienia kapelą był szwedzki Watain, chyba najlepsi reprezentanci black metalu na tegorocznej edycji Brutal Assault. Konkretne granie bez zbędnego pitolenia, ale za to z głową. Słychać było, że Szwedzi łączą zamiłowanie do czarciej muzyki z dobrym warsztatem technicznym. I tego właśnie moim zdaniem potrzeba do zrobienia dobrego black metalu.
Podsumowując, dla fanów ekstremalnych odmian metalu ten festiwal to lektura obowiązkowa. Mimo kilku niedopatrzeń ze strony organizatorów (do tej pory nie mogę przeboleć braku obsługi mówiącej po angielsku), wysokich cen i niezbyt przyjaznej pogody mogę z czystym sumieniem przyznać, że była to najlepsza impreza, na jakiej byłem w ciągu tych wakacji. O ile za rok panowie organizatorzy zaserwują nam zestaw kapel podobnej klasy z pewnością po raz kolejny odwiedzę czeską ziemię. Mam też nadzieję, że w przyszłym roku, silna już delegacja z Polski stanie się jeszcze silniejsza. Może nawet uda nam się podbić niezdobytą* jak do tej pory twierdzę Josefov?
*co prawda niezdobytą bo nikt nigdy nie próbował jej zdobyć, ale dlaczego nie mielibyśmy być pierwsi ?
Ps. – Kizia-mizia!