24 stycznia do księgarń trafia „Młot” K. J. Parkera.
Gignomai jest najmłodszym z braci w obecnym pokoleniu rodziny met’Oc, arystokratycznego rodu zaliczanego niegdyś do najbardziej wpływowych, obecnie zesłanego na odległą wyspę za udział w niemal zapomnianej wojnie domowej.
Siedemdziesiąt lat temu, na tym dalekim skrawku lądu założono kolonię. Wedle planów, jej mieszkańcy mieli parać się wydobyciem srebra. Niestety, kruszcu nie znaleziono.
Teraz pomiędzy met’Ocami a kolonistami panuje niepewny pokój. Wygnani arystokraci są tolerowani, jako że jedynie oni posiadają broń – w powszechnej opinii konieczną do obrony przed dzikimi, pierwotnymi mieszkańcami wyspy.
Wkrótce Gignomai odkryje, czego dokładnie spodziewa się po nim rodzina i co to znaczy sprzeciwić się więzom krwi. To on jest młotem, spod którego strzeli iskra rozpalająca krwawą i brutalną wojnę.
Kiedy Gignomai miał siedem lat Stheno, jego starszy brat, powierzył mu trzy kury.
– Oczywiście nie będą twoją własnością – zapowiedział. – Ty masz się nimi tylko zaopiekować. Woda i karma dwa razy dziennie, łajno sprzątasz, gdy zacznie cuchnąć, i przypilnuj, żeby nie dobrał się do nich lis. To nic trudnego. Ojciec uznał, że już czas, byś nauczył się odpowiedzialności.
– A co z jajami? – zapytał Gignomai.
– Jajka zanosisz do kuchni – powiedział Stheno.
Przez cały następny tydzień chłopiec sumiennie wykonywał nowe obowiązki. Zaraz po przebudzeniu wybiegał na podwórko – uważając przy tym, by nie trzasnąć drzwiami, co mogłoby przeszkodzić pracującemu w gabinecie ojcu – i z beczki z ziarnem przesypywał starannie odmierzone dwie garście pszenicy do starego i odrapanego cynowego kubka, który znalazł w stodole. Paszę rozrzucał dokładnie wokół schodków, po czym nalewał wodę do metalowego wiadra, przeliczał swe ptaki, upewniając się, czy wszystkie są na miejscu, i sprawdzał stan ogrodzeń kurnika. W jednym miejscu deski parkanu przegniły u podstawy i Gignomai przestraszył się, że przez powstały otwór może się przecisnąć lis. Opowiedział o tym Sthenowi, który obiecał, że zajmie się sprawą zaraz gdy tylko znajdzie wolną chwilę. Nie ruszył nawet palcem. Dwa dni później jakieś stworzenie włamało się nocą na podwórko i zabiło kury.
– Zdecydowanie nie lis – stwierdził Luso, drugi z braci Gignomaia, badając spojrzeniem miękką ziemię w pobliżu uszkodzonego ogrodzenia. Luso był wspaniałym myśliwym i o drapieżnikach wiedział dosłownie wszystko. – Zwróć uwagę na rozmiar tych łap. Powiedziałbym, że to wilk, ale przecież już od lat nikt ich tu nie widział. Najprawdopodobniej to bezdomny pies, który przybłąkał się z miasta.
Wyjaśnienie brzmiało sensownie. Miasto było osobliwym, barbarzyńskim miejscem, gdzie mieszkali zwykli ludzie, tak zwykli, że prawie nieludzcy. Nie dziwiło więc zupełnie, że ich psy dziczały i mordowały cudze kury. W związku z atakiem Luso wybrał się do lasu na patrol i zabrał ze sobą pistolet (nie marnował żadnej okazji, by sobie postrzelać). Stheno powiedział Gignomaiowi, by się nie martwił; tego rodzaju rzeczy po prostu się zdarzają, niczyja wina (aczkolwiek mówił to tonem, który dobitnie sugerował coś wręcz przeciwnego), i dodał, że przecież wszystkie żywe zwierzęta gospodarskie ostatecznie zmieniają się w martwe zwierzęta gospodarskie, oraz że nie ma powodu dłużej o tym gadać. I wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie przydzielił Gignomaiowi następnych trzech kur.
– O te postaraj się zadbać lepiej – powiedział. – Te ptaki nie mnożą się w nieskończoność.
[fragment]
Materiały prasowe Wydawnictwo MAG