"12 gniewnych ludzi" to film z 1957 roku, o którym można by cynicznie powiedzieć, że właściwie to przez cały czas jego trwania siedzi 12 osób w jednym pokoju i rozmawia. Ja nie mam zamiaru być cyniczny, aczkolwiek faktem jest, iż miejscem akcji jest ciągle jeden i ten sam pokój. Może, żeby zbytnio nie przynudzać - o co tutaj chodzi? A o to, że w sądzie toczy się sprawa brutalnego morderstwa i tytułowa dwunastka jest niczym innym jak ławą przysięgłych i w czasie filmu śledzimy ich dyskusję, od której wyniku zależy, czy oskarżony zostanie skazany na krzesło elektryczne, czy nie. Z początku nasi przysięgli są całkiem pewni, co do winy młodzieńca, jednak pojawia się jeden głos zwątpienia, dzięki któremu sprawa zostaje zbadana głębiej. Można by pomyśleć, że umieszczenie akcji w jednym miejscu i słuchanie rozmów przez 1,5 godziny nie jest materiałem na interesujący film - nic bardziej mylnego. Dokonano wszelkich starań, aby cała sprawa była wciągająca.
Po pierwsze - nie znamy przebiegu przestępstwa, a w miarę upływu filmu zostają nam przedstawione kolejne szczegóły. Scenariusz ostrożnie dawkuje nam interesujące fakty i konkluzje, do tego stopnia, że nie możemy się doczekać, co będzie za chwilę.
Po drugie - nie znamy imion i nazwisk ławników, przez co nie musimy się skupiać na niepotrzebnych faktach, a tylko i wyłącznie na sprawie.
Po trzecie - aktorzy wykonali doskonałą robotę. W tamtych czasach aktorstwo bywało tandetne, ale ten film do takich nie należy. Panowie zagrali niesamowicie przekonująco i naturalnie. Rzadko się zdarza, żeby film miał aż 12 głównych bohaterów, a jeszcze rzadziej, żeby każda z postaci była dobrze zagrana. Ich kłótnie i negocjacje wręcz porażają autentycznością. Jestem pod naprawdę dużym wrażeniem, a żebyście wiedzieli pod jakim, to dodam jeszcze, że nie potrafię wyróżnić roli zdecydowanie słabszej. Mimo, że nie znamy ich imion, to bardzo dobrze zapamiętamy kim był Pan 6, a kim Pan 10.
Po czwarte - to, że film jest czarno-biały wcale nie przeszkadza, ale paradoksalnie pomaga tej produkcji. Monochromatyczna kolorystyka nadaje chrakteru i sprawia, że bardziej można się wczuć w klimat.
Po piąte - nazwijcie mnie maniakiem, ale jak na tak stary film, oraz taki, który dzieje się w jednym miejscu, to jest prezentuje się świetnie pod względem technicznym. Zaraz po wejściu ławników do pokoju obrad mamy dość długą scenę nakręconą na jednym ujęciu, trwającym około 3 minut, w czasie których wszystkie postacie są zaangażowane w rozmowę. Nie wydaje mi się, abym widział film z tamtych czasów stosujący taki zabieg.
Po szóste - nie ma muzyki i najbardziej niesamowite jest to, że w ogóle nie odczuwamy jej braku. Dialog między postaciami trwa praktycznie cały czas i nie potrzebujemy wypełniać niczym tła. Oto jak wciągający jest ten film.
To właściwie tyle. Ten film nie nadaje się na długą recenzję, ze względu na jego konwencję. Nie zauważyłem też żadnych wad - nie można wytypować słabej strony tego filmu, bo jej praktycznie nie ma, ale jest to też jeden z tych filmów, które mimo braku wad, nie są na tyle dobre w swoich zaletach, aby dostać najwyższą ocenę. Podsumowując - byłem naprawdę zaskoczony praktycznie wszystkim - nie spodziewałem się, że film tak bardzo mnie wciągnie, ani też nie spodziewałem się tak dobrego aktorstwa. Zmusił mnie też do myślenia nad całą kwestią wymiaru sprawiedliwości. Polecam każdemu, bo na taką klasykę warto poświęcić 90 minut.
Tom Braider